Zapadał zmrok. Za oknem pruszył śnieg. W ciepłym zaciszu mieszkania iskrzyła się lampkami choinka.
Na ustawionym nieopodal stole, powoli zaczynały pojawiać się pierwsze wigilijne potrawy. Rodzina, w odświętnych ubraniach i pieczołowicie czesanych fryzurach, leniwie zbierała się w pokoju. Z radia niosły się wesołe dźwięki kolęd, słychać było gwar nieśpiesznych rozmów i rozbrzmiewający co jakiś czas radosny śmiech. W powietrzu czuć było magiczną aurę Świąt.
W końcu jest! Pierwsza gwiazdka! Już nie trzeba było dłużej czatować z nosem przy szybie i wypiekami na policzkach. Nareszcie można było zacząć raczyć się przysmakami przygotowanymi przez mamę i babcię specjalnie na ten dzień.
I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie poczucie, że nadal czegoś brakuje... To przejmujące wrażenie, że wydarzy się coś jeszcze. Wszystko inne schodziło na drugi plan, zdegradowane do miłego dodatku, uroczej oprawy, wstępu przed wielkim show, które wkrótce miało mieć miejsce!
Co tym razem przyniesie?
Super resoraka, którym bawili się koledzy z przedszkola? Takiego zdalnie sterowanego, który potrafił jeździć do tyłu, a jego halogeny jarzyły się niebieskim pulsującym światłem.
A może książkę o dinozaurach? Na okładce groźny tyranozaur przeszywający wzrokiem swoją przyszłą ofiarę.
Albo lalkę w sukni księżniczki, w błyszczących pantofelkach, z bujnymi lokami i kompletem ubranek na zmianę?
Nagle przenikliwy dzwonek rozdzierał sielankową aurę rodzinnej imprezy. W drzwiach stał ON. Czerwona czapka, karmazynowy kubrak i długa, siwa broda – jego znak rozpoznawczy. Z przenikliwym wrzaskiem spieszyło się wtedy do wejścia, aby jak najszybciej powitać gościa w domu.
Ten jego donośny, rubaszny głos, upewniający się, czy na pewno wszystkie dzieci były wystarczająco grzeczne. Ręka gładząca po lekko potarganych włosach i częstująca słodkim cukierkiem, których nigdy nie brakowało mu w kieszeni. Potem, z przydźwiganego wora, wyciągane prezenty niczym króliki z kapelusza. Choćby najmniejsze, drobne, nie kosztujące fortuny, a jednak wprawiające wszystkich domowników w błogi nastrój.
Po części oficjalnej, gość zawsze sięgał po pękatą karafkę z winem stojącą na pobliskim stoliku, nalewał pokaźną jej zawartość do kieliszka i grubym głosem mówił ”Wasze zdrowie Kochani”. Po czym zarzucał swój wór na plecy i machając nam ręką na pożegnanie, wychodził na zewnątrz.
Gdy po kilka latach udało mi się odkryć - jak to ukradkiem w przedpokoju zakładał swoje ”firmowe” ubranie i przyklejał do twarzy pokaźny, biały zarost - nie wiązało się z tym rozczarowanie. Wręcz przeciwnie, przepełniała mnie radość, że Mikołaj postanowił pobyć z nami nieco dłużej.
Nikt nie wiedział, że ujawniła mi się najbardziej skrywana tajemnicę Świąt. Wreszcie udało mi się rozpoznać ten donośny głos, słyszany przecież tak często, nie to tylko w Wigilię.
No i ta wskazówka w postaci karafki na wino, którą ON chwytał na odchodne w dłonie, by zaczerpnąć odrobiny ulubionego trunku, na rozgrzanie nadwyrężonego nieco życzeniami gardła. Na co dzień stała na stoliczku pod oknem, w sypialni moich dziadków. Tylko w Wigilię emigrowała na centralne miejsce świątecznego stołu.
Gdy w pewnym momencie zaczął ON omijać w Wigilię nasze mieszkanie, mama tłumaczyła to tym, że Mikołaj ma dziś dużo roboty i pewnie wpadnie do nas, jak będziemy spać. Nie było mi wcale przykro, tajemnica była mi przecież znana.
Centralne miejsce świątecznego stołu nadal zajmowała pewna karafka. Obok, w bujanym fotelu, przykryty kraciastym kocem, siedział dziadek. Roześmiany i nadal rubasznie głośny, mimo iż nogi, połamane reumatyzmem, odmawiały mu już trochę posłuszeństwa.
Wiele się od tego czasu w moim życiu wydarzyło. Karafka z winem gości jednak na moim stole świątecznym do dziś.
Zdjęcia i źródło produktu: NaMoimStole.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Miło, że wpadłeś. Proszę, zostaw po sobie ślad... Dziękuję za odwiedziny i zapraszam ponownie :)